sobota, 4 lipca 2015

#00. Szklane niebo

12 komentarzy:
Witam was słoneczka, z czymś, jak zdążyliście zauważyć, całkowicie nowym!
Dla mnie osobiście, ta historia ma sentymentalną wartość, gdyż poniekąd łączy w sobie elementy moim poprzednich opowiadań - Krwi Wróżek i Detyktywistycznego Świata Okiem Wróżki. Tyle, że ta odsłona będzie o wiele mroczniejsza i brutalniejsza. 
No i zamiast wampirów mamy tutaj istoty żądne nie tylko krwi...
Pomysł ten od dawna krążył mi po głowie, lecz w końcu się zebrałam w garść i postanowiłam go zrealizować. 
I jestem ogromnie ciekawa waszego zdania o nim - jak spodoba się wam takie połączenie?
Zapraszam do czytania i komentowania, cóż więcej mogę od siebie dodać? :)
Miłej lektury!



marzec, rok 1997

   Alzack Connel został jednym z niewielu szczęściarzy, którzy zdążyli załapać się na ostatni kursujący tego wieczora autobus. Ciągle miał opla corsę z 90. roku, ale benzyna była droga, zwłaszcza dla faceta bez pracy i większego źródła utrzymania. Dlatego zdecydował się na podróż przegubowcem, dodatkowo biorąc pod uwagę, że Greenpoint znajdowało się na drugim końcu miasta. 
  Wysiadł dwadzieścia po dziewiątej, z plecakiem na plecach i nieco większą torbą pod pachą. 
 - Powinni panu przyznać jakąś nagrodę za wychodzenie z domu w taką pogodę - mruknął kierowca na pożegnanie. Poprawił czarną czapkę z daszkiem, mającą zapewne zakrywać niewielką łysinę, jednak nie przynosiło to zbyt wielkich efektów. 
  Faktycznie, tego wieczora dominowała mgła; widoczności nie poprawiał deszcz z impetem uderzający o ciemny asfalt drogi. Ale dla niego nie stanowiło to problemu. Sam fakt, że dziś, po blisko półtorej roku przerwy, mógł spotkać się ze swoją córeczką Asuką był rekompensatą za przeziębienie. Zapewne nabawi się go idąc dobry kilometr przed siebie, gdyż pojazd stanął przy ulicy Warloda Ckena i zawracał do zajezdni.
   Naciągając na głowę szary kaptur bluzy, skręcił w stronę pobliskiego parku, chcąc skrócić sobie drogę do domu byłej żony, która obecnie miała prawo do opieki nad ich córką. Od czasu rozwodu demony przeszłości nawiedzały Alzacka codziennie, dotkliwie przypominając o tym, jak wiele zaprzepaścił w tak krótkim czasie. Zdawał sobie sprawę, że to przez alkohol stracił kontrolę nad swoim życiem - najpierw wylali go z pracy, przez co popadł w jeszcze większy alkoholizm, czego z kolei nie wytrzymała jego kobieta i w końcu złożyła do sądu wniosek o rozwód. 
   Potem wszystko szło efektem domina. 
Nie mając pieniędzy na utrzymanie, zabrano mu mieszkanie, potem odebrano prawa do Asuki. Był śmieciem, pojmował. Ale się zmienił. Poszedł na terapię dla uzależnionych od alkoholu, szukał pracy, na razie nieskutecznie, jednak nie tracił nadziei. Tymczasowo zamieszkał u rodziców, lecz planował wynająć coś własnego i znów zawalczyć o swoją utraconą przez własną głupotę rodzinę. 
 - Weź się w garść, Alzack. Dasz radę - powtarzał pod nosem jak mantrę, wyobrażając sobie jak przez ten czas jego małe słoneczko musiało się zmienić. - Już nie jesteś taką samą dupą wołową jak kiedyś, drugi raz wszystkiego nie spieprzysz - szeptał. Lecz mimo na pozór dużej pewności siebie, aż trząsł się ze strachu. A co, jeśli Bisca ułożyła sobie życie na nowo? Jeśli go odrzuci? Jeśli Asuka go nie pozna? Jeśli znowu zacznie się powtórka z... Pokręcił głową. Był innym człowiekiem. Kolejny raz nie właduje się w to samo bagno. 
   Kątem oka zajrzał do foliowej torby pod pachą, uśmiechając się pod nosem, gdy dostrzegł brązowego misia z kremowymi łatkami na uszach. Odkąd pamiętał, jego księżniczka uwielbiała takie maskotki, także miał nadzieję, że i ta ją zadowoli.
 - Hej, ty! - zawołał, widząc starszego faceta w czapce z pomponem, samotnie zajmującego wolne miejsce na ławce. Jednak ten nie reagował. Ani na jego słowa, ani na przeszywający chłód, który wchodził aż do kości. Po prostu dalej nieruchomo siedział z rękoma opartymi o kolana i głową spuszczoną w dół. 
 - Ej, wszystko w porz... - urwał w połowie zdania, kiedy został mocno popchnięty w prawo, potknął się, ale nie zdążył odzyskać równowagi i poleciał do przodu.

• • •

 - Wybacz, wybacz, młody! - Starszy, wyraźnie podpity mężczyzna szedł chwiejnie po wilgotnym chodniku, co chwila potykając się o własne stopy, lecz gdyby nie Alzack, trzymający go pod ramieniem, już dawno wyrżnąłby na chłodną posadzkę jak długi. Zirytowany Connel przekręcił jedynie oczami, słysząc jaką etykietkę nakleił na niego pijany staruszek. Nie przejął się tym zbytnio.      Bardziej zastanawiało go to, jak dał się wkręcić w eskortowanie tego pijaczyny aż pod sam bar „Chameleon”, z którego dwadzieścia metrów dalej wyczuwało się smród taniego alkoholu oraz przypalonych frytek. Z westchnieniem pchnął ciężkie drzwi wejściowe, poprawiając sobie towarzysza pod ramieniem. Czemu właściwie się na to zgodził?
 - Więc jeszcze są dobrzy ludzie w tych czasach! -krzyknął rozbawiony mężczyzna, z policzkami rumianymi od wysokich procentów. W świetle Alzack mógł wyraźnie dostrzec wyostrzone rysy twarzy oraz zmarszczki, na które opadały kępki brązowych, gdzieniegdzie już posiwiałych włosów. Z zainteresowaniem obserwował jak, pomimo swojego stanu, precyzyjnie znalazł paczkę czerwonych Marlboro, po chwili wyciągając z niej papierosa. 
 - Dzięki za pomoc - burknął, gdy „młody” posadził go na wysokim krześle przy ladzie baru, po czym odpalił fajkę, zaciągając się nikotynowym obłoczkiem.
 - To nic wielkiego. Na moim miejscu zrobiłby pan dla mnie to samo - odparł, siadając obok. Zaraz jednak zmarszczył brwi w osłupieniu.
 - A gdzie! - Machnął dłonią z prychnięciem. - Zostawiłbym cię tam, a leż sobie nawet do usranej śmierci! 
   Connel spojrzał nerwowo w bok, na innych klientów pubu, powstrzymując się od komentarza. No dzięki, stary - dodał w myślach, ale zaraz przeniósł wzrok na młodą dziewczynę o fioletowych włosach, stojącą za barkiem, która wycierała jeden z mokrych kufli po piwie.
 - Skarbie, to co zawsze! - zawołał mężczyzna, z impetem kładąc pomięty banknot na ladzie.
 - A nie masz już czasem dość na dziś, Wacaba? - mruknęła aksamitnym głosikiem, z pozoru przyjaznym, lecz dało się wyczuć w nim pewną pretensję. Alzack przeszywał starca wzrokiem, gdy ten jedynie głupkowato uśmiechał się w stronę kobiety. Dostrzegając sprośny błysk w jego oku, zorientował się, że urocza barmanka nie była mu obojętna.
 - Nie pierdol, tylko lej! - fuknął po chwili przez zęby, drapiąc się po rozmierzwionej na wszystkie strony świata czuprynie. Nienawidził, kiedy ktoś prawił mu morały, jak miał żyć. A będzie sobie chlał, ile sobie będzie chciał, gówno go obchodziło zdanie innych!
Connel jeszcze przez chwilę przypatrywał się wstawionemu towarzyszowi, ale zaraz powoli wstał, kierując w stronę wyjścia. I tak stracił już zbyt dużo czasu, więc jeśli teraz nie wyruszy znowu będzie czekała go porządna bura od Bisci i obrażona mina Asuki. A przecież nie mógł zawieść swojej małej córeczki. Nie znów. Nie tym razem.
 - Ej młody, czekaj! Nie napijesz się jednego kieliszka ze starym przyjacielem? - Do jego uszu dotarło jeszcze pytanie mężczyzny, choć stał w progu drzwi.
 - Dzięki, nie piję. - Machnął dłonią na pożegnanie. - Też powinieneś z tym skończyć.
 - Moja stara gruba też tak pierdzieli... - prychnął urażony, podpierając delikatnie opuchnięty od alkoholu policzek o dłoń. - Bynajmniej ty mnie nie załamuj!
   Alzack uniósł brwi w zdziwieniu. „Stara gruba”? No ładnie.
   Jednak widząc nieco przygnębioną minę staruszka nie potrafił tak po prostu odejść. Westchnął męczeńsko i wrócił na miejsce, zamawiając colę. Wydawał się naprawdę ucieszony jego powrotem, co wywołało uśmiech na twarzy czarnowłosego.
 - Wiesz, młody, kiedy za szczeniaka żenisz się z kobietą twojego życia, masz nadzieję, że to naprawdę ta jedyna. - Czknął, ale zaraz powrócił do monologu. - Ale po kilku latach zaczynasz sobie uświadamiać, że jednak wpadłeś w bagno, bo baba zaczyna marudzić, wiecznie wymiguje się od seksu bólem głowy, o wszystko cię obwinia, rozleniwia się, tyje. Ale ty i tak przy niej zostajesz, bo wciąż masz nadzieję, że jednak odpopierdzieli jej się w bańce i znowu będzie tą samą laską co za młodu. Jednak latka lecą, a ta coraz bardziej się rozbestwia, wypieprza cię z domu za byle gówno, wiecznie oskarża o zdrady, zabrania piwka. Mówię ci, zastanów się dziesięć razy, zanim wyjebiesz do jakiejś ze ślubem. Gdybym tylko był młodszy i mądrzejszy, zostawiłbym starą grubą i szukał dupeczek na jedną, może dwie noce. Niestety, nie wszystko jest takie różowe... Bachory dorastają, pyszczą, wynoszą się z domu, zapominają o rodzicach, a przychodzą tylko wtedy, jak potrzebują kasy. I wtedy zaczynasz się zastanawiać, czy twoje życie jest naprawdę aż tak mało warte... - Wygłaszając przemowę, przymknął powieki z sentymentem. Alzack patrzył na niego jeszcze chwilę, potem samemu zamykając oczy. 
   Czy tak samo skończyliby z Biscą, gdyby wtedy nie zaczął pić? Czy na starość żałowałby tych wszystkich lat spędzonych razem? Żałował narodzin dziecka, które w końcu i tak zostawiłoby ich samych, wyruszając w świat? Pokiwał szybko głową, a kilka niesfornych kosmyków opadło mu na twarz. Nie mógł tak myśleć. Z nimi by tak nie było. Prawda?
 - Wybacz, ale już raz zbyt szybko wyleciałem z pierścionkiem - mruknął, przechylając na boki szklankę coli, która, pieniąc się delikatnie, obijała o ścianki naczynia.
   Tak, już jakiś czas temu zdał sobie z tego sprawę. Wszystko poszło za szybko. Ślub, dziecko, wspólne życie... Wtedy nie był na to gotowy, ale nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy. Gdyby poczekał, poddał próbie czasu ich związek, wydorośleliby - może wszystko potoczyłoby się innym torem. Jednak staruszek miał rację: nie wszystko było takie różowe, a czasu nie dało się cofnąć.
Widząc pytające spojrzenie towarzysza, zaraz powrócił do ich rozmowy.
 - Gdy mnie zaczepiłeś w parku, właśnie byłem w drodze do domu byłej żony, żeby zobaczyć się z córką. - Uśmiechnął się pod nosem. A może to był jedynie cień? - Dwa lata temu się rozwiedliśmy, każde poszło w swoją stronę, ona dostała prawa do opieki nad dzieckiem, ja zamieszkałem u rodziców... Dopiero niedawno dostałem pozwolenie na widzenie z Asuką, po prawie półtorej roku starań. Ale zresztą... - Machnął dłonią, zatapiając usta w gazowanym napoju.
 - Tak to już jest, młody. Życie to mała suka, która lubi rzucać świnie pod nogi takim jak my. - Wacaba dopił piwo, znowu pochylając się do przodu, by zamówić następne. - I jeszcze jedno, dla kolegi.
 - Przecież mówiłem, że ja...
 - Człowiek nie wielbłąd, pić musi - przerwał mu w połowie zdania, stawiając pod nos bursztynowy trunek z puszystą białą pianką przy brzegach kufla. - Jedno jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło, a wręcz przeciwnie, odstresujesz się, rozchmurzysz. Pij.
   Connel to rozważył, a potem uśmiechnął powoli.
 - Tu masz rację. - Chwycił kufel, wyczuwając pod palcami przyjemny chłód i wilgoć szklanego naczynia. A co mu tam, przecież to tylko jedno piwo. Jedno nie zaszkodzi.
 - Twoje zdrowie, młody, i za wszystkich samców, którzy męczą się z babami.
 - Dzięki.
   Stuknęli o siebie kufle, które brzdęknęły charakterystycznym odgłosem, i upili porządnego łyka.
   Od razu poczuł się lepiej.
   Nie miał się o co martwić, to tylko jedno piwko dla relaksu. Nic poza tym.
   I tak by rzeczywiście było, gdyby nie kilka następnych.

• • •

   Chłodny deszcz zdawał się padać bez końca, ale Alzackowi - zalanemu w trupa - nie przeszkadzało to zbytnio. Szedł slalomem po mokrym asfalcie, nie przejmując się tym, iż kilka razy tylko cudem nie wpadł do rowu przy drodze. Tego wieczora miał już wszystko oraz wszystkich gdzieś. Chciał tylko dojść do domu byłej żony, żeby usnąć na kanapie, a rano wytłumaczyłby się tanimi bajeczkami, w które kobieta i tak by nie uwierzyła.
   Podrapał się po swojej rozmierzwionej czuprynie, po czym przymknął jedno oko, gdy znalazł się pod drzwiami mieszkania zielonowłosej. Dobra, to twoja szansa, stary, nie spieprz tego.
   Chwiejnie wyciągnął dłoń ku ciemnym dębowym wrotom, i zapukał rytmicznie sześć razy, jak zawsze miał to w zwyczaju.
   Zmarszczył brwi, gdy nic się nie wydarzyło, ale zapukał jeszcze raz.
   Znów żadnego skutku.
   W końcu zadzwonił dzwonkiem, a potem oparł się o drzwi, czując znużenie, lecz te uchyliły się pod jego ciężarem, i wpadł do środka. W ostatniej chwili udało mu się utrzymać równowagę i nie rąbnąć na ziemię niczym worek ziemniaków. Otrzepał ubranie z kurzu, następnie rozejrzał się uważnie.
   W mieszkaniu panowały egipskie ciemności oraz głucha cisza, jaką przerywało jedynie tykanie przedwojennego zegara oraz jego własny oddech. Może ich nie było? Pokręcił głową. To niemożliwe. Bisca nigdy nie była tak lekkomyślna, żeby zostawiać otwarte drzwi, które byłyby wręcz zaproszeniem dla złodziei. Coś było nie tak, ale zamroczony alkoholem umysł nie potrafił wymyślić niczego sensownego.
   Nagle, do jego uszu doszedł dźwięk tłuczonej porcelany oraz mebla z impetem zwalonego na podłogę. Wzdrygnął się, ale bez wahania zaczął biec korytarzem w stronę sypialni, skąd dochodziły jakby odgłosy walki, lecz potem błyskawicznie ucichły. Przez myśl przebiegło mu tylko jedno imię. Bisca.
   Przerażony nacisnął klamkę od drzwi, jednak wyczuwając, że te nie chciały ustąpić, odsunął się mniej więcej metr i mocnym kopnięciem je wyważył. A to, co zobaczył, nie śniło mu się nawet w najgorszych koszmarach.
 - Al... Alzack... Błagam... - wychrypiała kobieta, zduszonym z bólu głosem, wyciągając w jego kierunku drżącą dłoń. Connel aż rozszerzył źrenice w szoku, a całe jego ciało odrętwiało, odmawiając posłuszeństwa. Przez słabe światło ulicznej latarni, które wpadało do pomieszczenia strumieniami przez okno, zdołał dostrzec jej zakrwawioną, nienaturalnie bladą twarz i świecące cierpieniem oczy. Niżej zobaczył rozszarpany brzuch kobiety; krew lała się wręcz litrami, a pośród niej strzępki jelit wyciągniętych na zewnątrz, oraz połamane żebra, które powbijane były w nikle poruszające się jeszcze płuca. Brakowało trzustki i wątroby, żołądek wyglądał jakby jakieś zwierzę trzymało go w paszczy, a po chwili wyrzuciło, wyczuwając spływające po nim soki trawienne. 
Miał ochotę zwymiotować. I jednocześnie zawyć głośno. Jednak nie potrafił zrobić nawet tego. Nie potrafił ruszyć się z miejsca. Jedyne co mógł, to patrzeć na swoją umierającą w katuszach ukochaną.
Cofnął się o krok. Potem następny. Nie potrafił tam zostać. Nie potrafił jej pomóc. Nie był w stanie wydobyć z gardła nawet krzyku. Zamrugał kilka razy. Momentalnie świadomość wróciła. Ale nawet wtedy nie mógł nic zrobić.
   Z przedpokoju wyłonił się jakiś cień. Mknął szybko w stronę przerażonego mężczyzny.
 - Wzywaj karetkę! Szybko! - wrzasnął Alzack, wychodząc naprzeciw postaci. To na pewno jakiś zaniepokojony wcześniejszymi hałasami sąsiad! Niech, do cholery, mu pomoże!
   Cień wyciągnął ręce. Ale nie po to, by sięgnąć komórkę. Coś z ogromną siłą cisnęło zdezorientowanego Connela na ścianę, a potem silne, lepkie, zapewne od krwi, palce zacisnęły mu się wokół szyi.
   Z jego krtani wydobywały się jedynie zdławione, desperackie odgłosy z prób nabrania powietrza w płuca. Czując, jak unosi się nad ziemią, zdołał złapać napastnika za nadgarstki i spojrzeć w twarz. Serce niemal wyskoczyło mu z piersi, gdy dostrzegł iskrzące wręcz z chciwości czerwone ślepia. Powoli przed oczami pojawiały mu się czarne mroczki, natomiast ciało wpadało jakby w dziwny trans. Po kilkunastu sekundach stracił czucie w poniektórych partiach ciała. Po niemalże minucie, ból stawał się odległy, słabł. A wtedy Alzack poczuł, że zbliża się koniec.
   W myślach urywki z jego życia ciągnęły się niczym taśma filmowa. 
   Tak bardzo wszystko spieprzył. Odrzucił miłość. Wyparł się najbliższych. Zostawił żonę i córkę dla nałogu. Był nic nie znaczącym robakiem. Nie szanował życia, które dali mu rodzice. A teraz słono za to płacił.
   Po chwili całym ciałem z hukiem opadł na ziemię, od razu łapczywie biorąc głębokie dawki tlenu. W głowie huczały mu tylko krzyki i stukot ciężkich buciorów na panelach. Został uratowany?
   Nagle się przeraził, a jego skórę na całym ciele zalał zimny pot.
 - Błagam, nie... - wydusił z siebie cicho, wyrywając się w stronę małego pokoju na końcu korytarza. Nie ona! W myślach błagał Boga, by tej małej, najważniejszej dla niego istocie nic się nie stało. Tylko nie...
 - A... Asu... ka... - Upadł na kolana, widząc na ścianie przed sobą ogromną plamę krwi. Przylegały do niej jelita oraz wątroba, i ochłapy skóry, raz po raz spadające na podłogę wprost w kałużę czerwonej cieczy. 
   Niemożliwe. 
   Uwierzył dopiero wtedy, gdy ze strzępów organów wewnętrznych porozrzucanych na podłogę chwycił w drżące panicznie dłonie czarny, pozlepiany przez maź kosmyk włosów, wśród których zaplątana była drobna spinka w kształcie truskawki.
   W szoku nawet nie zauważył, kiedy zalał się łzami, tuląc do piersi pukiel włosów córeczki. Jedyną pozostałość po niej. Nie zarejestrował także, kiedy jacyś obcy ludzie brutalnie zaczęli wyciągać go z mieszkania. Kiedy wylądował na mokrym, brudnym chodniku, a jego splamioną krwią własnej rodziny twarz obmywały chłodne krople deszczu. Nie spojrzał nawet na dwóch osobników w ciemnych płaszczach przed sobą. Stali z dumnie rozłożonymi parasolkami nad głowami, patrząc chłodno na pogrążonego w głębokim wstrząsie Connela.
 - Pójdziesz z nami. Chcemy ci zadać kilka pytań - rozkazał jeden z mężczyzn, a na jego piersi tajemniczo zalśnił srebrny krzyż, którego ramiona zastępowały rozpięte dumnie skrzydła.
   Tego dnia, jego życie się skończyło. A szklane niebo zdawało się opłakiwać okrutny los jaki go spotkał.